Bajka Wikliniarska Skąd się wzięło w górach rzemiosło Wodnika Za czasów prababci nie chodziło się z byle jakimś niedomaganiem do doktora, lecz dopiero wtedy kiedy już .......Na zwykłe dolegliwości prababcia miała w domu bożą aptekę. Wszystko czego potrzebowała do leczenia chorych rosło na łąkach i w lesie. Prababcia zbierała i suszyła lecznicze zioła a swą aptekę miała rozwieszoną w płóciennych woreczkach wokół pieca.Pewnego razu wracając z lasu spotkała na ścieżce staruszka wlokącego koszyki. Staruszek był zasuszony jak szczapa a nawet jeszcze bardziej jak pieprz. | z gór powiał wiatr porwałby go jak piórko, pomyślała sobie prababcia. Mało nie rozgniewała się na jego bliskich, że pozwalaj ą, aby staruszek sam tak tułał się po świecie. Biedaczysko wygląda jakby miał się lada chwila rozsypać. Sumienie nie dało jej spokoju dopóki nie spytała czy czegoś nie potrzebuje. Ale staruszek nie odpowiedział tylko otwierał usta łapiąc łapczywie oddech jak ryba na piasku. Prababcia długo nie zastanawiała się, zarzuciła sobie staruszka na ramiona razem z koszykami i w domu położyła do łóżka. Nie pytając o nic podała mu kubek leczniczego wywaru z czarnego bzu, by zwilżył wyschnięte gardło. Staruszek rzucił się jak ryba w sieci, chwycił kubek i pił aż mu w brzuchu pluskało. Wypił i wyciągnął rękę gestem nie pozostawiającym wątpliwości, że wypiłby jeszcze jeden. Nic dziwnego, musiał być strasznie spragniony - biedaczysko- przy każdym ruchu szeleścił jeszcze. Ale po wypiciu trzeciego kubka wydawało się prababci, jakby staruszek zaczął tracić zmarszczki. Jakby nadmuchiwał się pęknięty balon. Po piątym kubku zadowolony już staruszek cedząc słowa parsknął „Prachsum, tatarak, pani gospodyni, postawiła mnie pani na nogi. Sam bym się dalej o suchym pysku nie dostał!" Prababcia słysząc takie podziękowanie pogroziła palcem: "Dziadku, dziadku, tak się nie dziękuje!" Staruszek uśmiechnął się do niej gębą szeroką jak młyńska śluza, poruszył wąsiskami jak sum a z lewej poły płaszcza zaczęło mu kapać jakby tam tajał śnieg. Prababcia poznała natychmiast, że to wodnik i ze strachu upuściła kubek z leczniczym wywarem z czarnego bzu. na miłość boską, kogo to przyprowadziłam sobie do domu. Ale wodnik nie spoglądał na nią złym okiem, tylko odsunął się od pieca i włożył nogi do szaflika, w którym prababcia miała wodę na statki. „Och, ach, co za rozkosz," mruczał zadowolony wodnik. „Dobra istoto, nie miałabyś jeszcze czegoś mokrego na drogę? A dokąd to się dziadku wybierasz? Do doktora, pani gospodyni ," kwękał smutnie wodnik. "Bóg wie, co tam wpuszczają do Izery, że ta woda nam wodnikom nie służy Przyszła na noc jakaś cholera. Przed zeszłą wielką wodą pochowałem moją wodnikową, a dzieci, biedaczyska, też już pokasłują i straciły apetyt. Idę więc do doktora do Jabłońca po jakiś medykament. Niosę koszyki, ten mniejszy jest na leki a ten większy dam mu jako prezent w zamian za te leki. Koszyk jest to solidny, pleciony z wikliny wierzbowej podczas pełni księżyca. Prababcia przyjrzała się koszykowi okiem gospodyni. Przydałby się na kartofle. Palnęła więc wodnikowi prosto z mostu: „Na co doktorowi koszyk, skoro kartofli nie sadzi?" Wodnik kwaknął „Pani gospodyni, ludzkimi pieniędzmi niedysponuję. Przyniósłbym mu ryb, ale w tej spiekocie wyschłyby po drodze na wiór. Uszyłbym i płaszcz i buty, przecież naszym wodnikowym rzemiosłem jest szycie na wierzbie. Ale w butach z żabiej skóry doktor daleko by nie zaszedł. A płaszczy według najnowszej mody szyć nie potrafią. Niosę mu więc koszyk. Jest z mojej ulubionej wierzby i posłuży wiele lat.” prababcia pomedytowała i rzekła „ Wiesz pan co, wodniku ja się nim sama zajmę, a on mi w zamian za to doktorowanie da ten piękny koszyk”. Wodnik pełen troski spytał: „A co z moją dziatwą? To głównie dla nich znoszę udręki podróży do Jabłońca!” Prababci było wodnicząt żal. „Jeśli kaszlą, dam dla nich miód z dmuchawca.Wiosenny dmuchawiec cukrem zasypany, w ziemi do połowy flaszki zakopany zanim księżyc dorośnie i zniknie, ma tę akuratną moc”. Wodnik podziękował, ale ledwo wyszedł za próg, nogi ugięły się pod nim. Zaczął się uskarżać: . W izbie, w chłodzie było mi jak u pana Boga za piecem, a na słońcu czuję się jak w piekle. Potknę się i rozbiję flaszkę z dmuchawcowym eliksirem. Nie dowlokę się ani do doktora ani do swej chłodnej toni." Podał prababci witkę wierzbową i poprosił "Bądźcie pani gospodyni tak dobra i zanieście ten lek mej dziatwie. Nie zaszkodzi również jeżeli rzucicie okiem, co tam broją. Wystarczy tą witką smagnąć i woda sama się rozstąpi. Przejdzie pani gospodyni z flaszką suchą nogą jak po polu aż do drzwi mego domu." Prababcia zastanawiała się. Utonięcia bać się nie musiała skoro wodnik siedział u niej w domu. Wzięła witkę na poskromienie wody, do koszyka włożyła flaszkę z miodem z dmuchawca, dorzuciła bochenek chleba i ruszyła do toni wodnika. Witką utorowała sobie przejście i dotarła aż do jego posiadłości. Brak ręki gospodyni rzucał się w oczy. Ogródek zarośnięty chwastami, ryby w kurniku wychudłe jak szczapy. Podzieliła między wodniczęta lek i chleb, wytarła im nosy i ruszyła w drogę powrotną do domu. Ale już z daleka czuła, że w domu coś nie jest w porządku. Już z daleka słyszała wyśpiewywanie i kumkanie jak na wiosennych żabich koncertach. Otworzyła drzwi i co widzi: wodnik w doskonałym humorze, przed nim najróżniejsze maści i nalewki na pół opróżnione. Wystarczył jeden rzut oka na półki by zrozumiała, co się stało. "Ty piekielny wodniku, przecie mi wypiłeś pół mojej apteki! Tatarak zalewałam gorzałką na krople tatarakowe na chore żołądki a maści z pomornika górskiego na obolałe kończyny pradziadka!" lamentowała prababcia nad wyleczonym wodnikiem. A wodnik na to: „ Dobrodziejko moja, miałem straszliwe pragnienie i piłem wszystko, co mi wpadło w ręce. " Z lewej poły kapało mu a wokół pachniało ziołami leczniczymi. "Ja pani dobrodziejce nic dłużny nie zostanę, uplotę jej drugi koszyk," obiecywał wodnik. Prababcia nie straciła głowy i szybko obliczyła straty. "W chałupie przydałoby się więcej koszyków. Mniejsze na grzyby, większe na kartofle. Wiesz co, wodniku, ja wyleczę twoją dziatwę a ty nauczysz kilku naszych chłopców rzemiosła wikliniarskiego." Wodnik chwilę zastanawiał się: "Jeżeli nauczy ludzi wyplatać koszyki mogliby później zniszczyć wszystkie wierzby wokół toni. A gdzie by później przesiadywali wodnicy, szyli buty i płaszcze oraz wyplatali koszyki z wikliny?" Ale w końcu dał się przekonać. Ale musiał jeszcze wodnik parę dni z nauką potomków prababci poczekać aż się księżyc zaokrągli. A to dlatego, aby nauczyli się pleść koszyki piękne i okrąglutkie, tak okrągłe jak okrągły bywa księżyc w Karkonoszach, kiedy dorośnie do pełni. |
|