RYSZARD  JAŚKO

Ten opis wydarzenia można przeczytać w Muzeum Karkonoskiego Parku Narodowego

Dnia 20 marca 1968 roku   Karkonosze okryły się żałobą. Przy pięknej, słonecznej pogodzie wydarzyła się najtragiczniejsza w polskich górach katastrofa. W ułamku sekundy,  ze stromego zbocza  Białego Jaru. zeszła  lawina.  Masy śniegu runęły w dół  z hukiem, szumem,  ze  straszliwą siłą. Omiotły zakręt turystycznego szlaku, zakołysały się na moment na przeciwstoku i spłynęły stromym korytem  Złotego Potoku, niszcząc po drodze wszelkie napotkane przeszkody.

Zeszła lawina, jaka nie miała dotąd równej sobie w polskich górach. Zeszła niosąc zniszczenie i śmierć. Bowiem na jej drodze znaleźli się ludzie. Porwani nieprzezwyciężonym żywiołem zginęli w samo południe: była godzina 11.50.

Z grupy turystów znajdujących się na trasie rozpętanego żywiołu uratowało się tylko pięcioro. Rosjanin, dwóch turystów niemieckich i dwóch Polaków. Reszta pogrzebana została w śnieżnym grobie. O ostatnią, nikłą szansę uratowania ich życia stanęły do walki setki ludzi. Uruchomiono środki techniczne w dotąd nienotowanej skali. Zrobiono wszystko. Nikła była nadzieja, ale wraz z upływem bezlitosnego czasu narastało napięcie, nasilenie akcji. Im bardziej nieubłaganie biegły wskazówki na tarczy zegara - tym bardziej zespalano wysiłki... Jeszcze jest szansa, może jeszcze żyją, może kogoś się da uratować. Robiono wszystko. Zrobiono więcej, niż w takich kataklizmach możliwe.

Odtworzenie szczegółowego przebiegu akcji nie jest łatwe, trwała bowiem od południowych godzin 20 marca do godziny 18 dnia 23 marca. Rozpoczęła się już w kilka minut po zejściu lawiny ogłoszeniem alarmu przez ratownika-ochotnika Ryszarda Jaśko. W dniu 23 marca kiedy warunki atmosferyczne podyktowały opuszczenie lawiniska pozostały w nim jeszcze dwie ofiary. Ostatnią z nich wydobyto dnia 5 kwietnia. Do tego czasu lawinisko było codziennie patrolowane przez ratowników, zabezpieczane przed ciekawskimi. Trudno jest też wymienić wszystkich biorących udział w akcji - było ich kilkuset. Kiedy bowiem pierwsi ratownicy dotarli do miejsca katastrofy (w kilkanaście minut po zejściu lawiny) ocena była zgodna - potrzebne są setki rąk, trzeba przekopać olbrzymie zwałowisko śniegu, długości ponad kilometr, szerokości od 40- 60 m, a wysokie miejscami do 20 metrów. Trzeba drążyć tunele metr koło metra do samego podłoża, trzeba sondować. A przecież lawinisko to nie sam śnieg, a plątanina powalonych świerków, sprasowanych na lód brył śniegu.

Zaalarmowano władze. W drodze do Karpacza była już grupa ratowników GOPR ze stacji centralnej w Jeleniej Górze. Około godz. 14 na lawinisku pracowało już 80 ratowników, a o 17 dołączyła 40 osobowa grupa ratowników z czeskiej Horskiej Služby z własnym sprzętem i psem lawinowym. W niecałą godzinę później do akcji zaczęły się włączać pierwsze grupy wojskowe, MO, straży pożarnej i mieszkańców Karpacza. Przybyli przedstawiciele WRN z Wrocławia i PRN w Jeleniej Górze. Zorganizowano sztab akcji, który nieprzerwanie pracował na dolnej stacji wyciągu na Małą Kopę.

Pięcioro ocalałych turystów odrzuconych w bok potężnym podmuchem, bądź wypchniętych brzegiem lawiny na przeciwstok, odtransportowano już do szpitala. Ustalono też, że pod lawiną znajduje się grupa turystów radzieckich przybyłych na pobyt do "Juventuru" w Karpaczu, ale kto jeszcze prócz nich? Tymczasem z lawiniska ratownicy zwożą zwłoki dwóch ofiar: Polaka, mieszkańca Warszawy Bolesława Korolewskiego i Rosjanki Taisji Pietrownej Bielikowej, a więc ilość przypuszczalnych ofiar stała się niewiadomą. Grupa z "Juventuru", nie licząc jednego rannego, składała się z 14 osób a Korolewski do tej grupy nie należał. Czy był sam?

Nad góry nadchodziła noc. Ratownicy i pozostałe grupy pracowały przy blasku pochodni, ale aby akcja mogła trwać nieprzerwanie potrzebne jest światło. Na lawinisku pracują już setki ludzi. Nad nimi też wisi groźba lawiny: w Białym Jarze nadal piętrzy się śnieg.

Potrzebne jest światło i łączność. Zapewnia je wojsko. Żołnierze ciągną ponad 2 kilometrową linię, podciągają agregaty, oświetlają lawinisko. Uruchamiają też radiostacje i akcja nieprzerwanie trwa. Zgłaszają się mieszkańcy z Karpacza z konnymi saniami, uruchamia się kuchnie polowe, przerzuca się bez przerwy na lawinisko gorącą herbatę i posiłki. Wyciągiem całą noc wyjeżdżają oddziały wojska, by luzować tych, którzy pracują od kilku godzin. Wrócą tu znów po  krótkim odpoczynku.

Na lawinisku akcją kieruje naczelnik Grupy Sudeckiej GOPR Stanisław Kieżuń wraz ze swym zastępcą Wiesławem Mar kowskim. W miarę przybywania nowych grup, ratownicy zawodowi i ochotnicy obejmują kierownictwo nad poszczególnymi odcinkami lawiniska. Bez przerwy na miejscu jest lekarz Grupy Sudeckiej GOPR dr Jadwiga Klamut, w sztabie sprawami technicznymi z ramienia GOPR kieruje ratownik-ochotnik Ryszard Jaśko.

Tymczasem z lawiniska ratownicy zwożą zwłoki kolejnych ofiar. Tragiczna lista rośnie:

20 marca do godz.  15       - 2 ofiary

20  marca do godz.  20.30 - 8 ofiar

21  marca do godz.  10.30 - 1 ofiara

22 marca do godz.  11.43 - 3 ofiary

22  marca do godz.  17.28 - 2 ofiary

23  marca do godz.  10.05 - 1 ofiara

W czasie trwania akcji ustalono na podstawie napływających informacji, że pełna lista zaginionych wynosi 19 osób, a więc w momencie przerwania poszukiwań w śnieżnym grobie pozostały dwie ofiary lawiny. Wydobyto je w dniach 1 i 5 kwietnia.

Od pierwszej chwili, równocześnie z prowadzoną akcją starano się znaleźć odpowiedź na cisnące się na usta pytanie - jak doszło do katastrofy? Trzy dni wcześniej - 17 marca - w Białym Jarze zeszła lawina porywając turystów podchodzących trawersem do "Strzechy Akademickiej". Śnieg usunął się im spod nóg, spiętrzył w dole, gdzie na szczęście nikogo nie było. Skończyło się na drobnych okaleczeniach. Niemniej zorganizowano akcję, sondowano lawinisko, szukano aż do chwili, kiedy udało się-, ustalić, że z grupy idącej trawersem wszyscy się odnaleźli.

To  było poważne  ostrzeżenie.  Zmienna  pogoda utrzymywała się od 16 marca aż do krytycznego 20 marca, kiedy to wprawdzie wyjrzało słońce, ale wiał bardzo silny wiatr. Szczytami niósł on chmury śniegu, formował zaspy, wypiętrzał nawisy. W dolinach, w Karpaczu setki ludzi korzystało z promieni słońca opalając się. Setki wyruszyły też na wyciąg nie zdając sobie sprawy z tego, że białe pióropusze nad górami to oznaka szalejącego tam wiatru. Wyciąg był nieczynny. Znajdujący się na dolnej stacji strażnik narciarski, ratownik GOPR Jerzy Janiszewski, ostrzegał przed wyruszaniem w góry, mówił o zagrożeniu lawinowym. Wielu usłuchało.  Zawrócili do  Karpacza  młodzi  narciarze  z  NRD przebywający również w "Juventurze" - tylko jeden z nich dołączył się do grupy radzieckiej: zginął wraz z nią. Kilka wycieczek zawrócił z drogi ratownik--ochotnik Zbigniew Pawłowski, kierownik wyciągu na Małą Kopę,  ale byli i tacy, do których nie dotarł głos rozsądku popartego doświadczeniem, znajomością gór. W chwili zejścia lawiny, na szlaku znajdowały się dziesiątki ludzi. Wielu z nich było naocznymi świadkami tragedii.

Na podstawie ich relacji trudno ustalić przyczyny zejścia lawiny. Niektórzy twierdzili, że na moment przed jej zejściem widzieli kogoś na sto-ku, a więc może jakiś turysta pieszy, albo narciarz spowodował podcięcie "deski"? Badania warunków pogodowych pozwalają na przyjęcie tezy o samoistnym zejściu lawiny. Należy też pamiętać, że dolna część stoku była już osłabiona wskutek zejścia lawiny z 17 marca, a wiatr bez przerwy znosił z Równi śnieg i układał go w górnych partiach Białego Jaru. Coraz bardziej rosło gigantyczne wybrzuszenie luźnego, nie związanego z podłożem śniegu. Wisiało dosłownie na włosku...

Rozmawiałem z wieloma ludźmi w trakcie akcji. Widziałem to gigantyczne lawinisko na krótko po zejściu lawiny, kiedy wydawało się, że skłębiony śnieg jeszcze jest w ruchu, że jeszcze nie zastygł a wyszlifowane brzegi koryta lśniące w słońcu są ciepłe - tak idealnie były wygładzone. Na ich brzegach jakby zastygłe, wisiały drobiny śniegu. Niesamowite wrażenie. Cisza. Idealna cisza w pełni słońca, rażąca biel śniegu, nienaturalnie pochylony, miejscami powalony w dole las, a w jednym z wąwozów wyżłobionych w śniegu zwłoki pierwszej ofiary. Leżały płytko, głową w dół, dziwnie małe wobec tego ogromu zastygłej, śnieżnej rzeki, która przewaliła się nad nimi, a pod którą znalazło śmierć jeszcze tylu innych.

W rozmowach, które przeprowadziłem w gronie ratowników, naocznych świadków, rannych, zastanawialiśmy się i nad przyczynami katastrofy i nad wszelkimi realnymi sposobami zapobiegania w przyszłości jej podobnych. Nie miejsce tutaj na wykład o niebezpieczeństwach górskich, dyskusję czy budować zapory lawinowe, czy nie, czy prowadzić odstrzeliwanie nawisów z moździerzy, czy je wysadzać.

Najważniejszy chyba jest rozsądek. Zwalczenie fałszywego, niczym nieuzasadnionego przekonania, że istnieją w górach   bezpieczne   drogi, że istnieją w ogóle całkowicie bezpieczne góry. A takie właśnie pojęcie utarło się jeśli chodzi o Karkonosze. Nie znaczy to wcale, że w górach na każdego czyha śmierć - bynajmniej. Góry, ich poznawanie, wrażenia wyniesione z wędrówki na szczyty, skąd człowiek równy wolnemu ptakowi ma nad sobą jedynie niebo, pod stopami niezmierzoną dal - góry dają radość. Ale pod jednym warunkiem, że się je szanuje, że się ich nie lekceważy, że się pamięta o żywiole, w obcowaniu z którym obowiązują ściśle określone prawa. Łamanie tych praw, skracanie dróg, brak rozwagi, kosztuje bardzo drogo. Ceną jest często ludzkie życie.

   RYSZARD  JAŚKO

Ten opis wydarzenia można przeczytać w Muzeum Karkonoskiego Parku Narodowego

Inne teksty dotyczące tej lawiny - na stronie Biały Jar